Reklama

poniedziałek, 7 października 2024, 13:53

Zielony to kolor nadziei

            Na „Zieloną granicę” szłam pełna wątpliwości, ale też z mocnym postanowieniem, że obejrzę ten film do końca. Wiedziałam, czego się spodziewać. Od początku kryzysu na granicy polsko-białoruskiej śledziłam relacje i posty, które Fundacja Ocalenie udostępniała w swoich mediach społecznościowych. 

Z podziwem patrzyłam na postawę posła Franka Sterczewskiego, którego desperacki bieg z torbą leków w stronę lasu, a w końcu próbę wyminięcia policji i pograniczników, bardzo szeroko komentowały media ogólnopolskie. Historie ludzi, umierających na zapalenie płuc i inne schorzenia, nabyte w wyniku długotrwałego koczowania w lesie, rozdzierały mi serce przez wiele tygodni. 

            Wszystko to wydawało mi się wówczas jakimś koszmarem, nie mogłam jednak pozostać obojętna na to, co się dzieje. Dlatego wciąż wracałam na profil Fundacji Ocalenie i wciąż dowiadywałam się o kolejnych próbach niesienia pomocy, pushbackach i kolejnych ofiarach, często w różnym wieku. 

Później ta zwykła, ostrzeszowska, rzeczywistość wydawała mi się czymś absolutnie abstrakcyjnym i wyjętym ze snu. Mam dach nad głową, bezpieczny dom, pełną lodówkę, ciepłe i miękkie łóżko z kołdrą… Miejsce, w którym mogę schronić się przed wiatrem, deszczem i zimnem. A tam, w lesie, setki kilometrów stąd są ludzie, którzy zostawili cały swój dobytek (a może i resztki tego, co można by nazwać dobytkiem) i uciekli przed wojną ku – jak sądzili – lepszemu życiu, by znaleźć się w tym piekle. To było przerażające i niepojęte równocześnie. Komentarze płynące z mediów i wyjaśnienia o ewentualnych terrorystach znajdujących się wśród tych uchodźców i wojnie hybrydowej, jaką prowadzi z nami reżim Łukaszenki czyniły sytuację jeszcze trudniejszą i bardziej nieprawdopodobną.

Zielona granica, której film zawdzięcza swój tytuł, to określenie na słabo chroniony odcinek granicy państwa, często pokryty lasami lub zaroślami, o zróżnicowanej rzeźbie terenu.

            Negatywna narracja płynąca z rządowych mediów tym bardziej sprawiła, że uznałam obejrzenie „Zielonej granicy” za swój obowiązek. Bo chociaż nie można tego filmu uznać za dokument czy kronikę ówczesnych zdarzeń, jest on niewątpliwie doskonałym komentarzem na temat kryzysu uchodźczego w Europie, a także opowieścią o człowieczeństwie.

W życiu nie wszystko jest czarne albo białe.

            Obraz Agnieszki Holland, chociaż rozpoczyna się wśród zielonych, rozciągających się aż po horyzont lasów, szybko staje się czarno-biały, trochę jak w kronikach filmowych. Może ma to symbolizować fakt, że świat w dużej mierze jest szary, że wszystko ma dwie strony, nie ma nic, co jest tylko czarne i tylko białe? 

Wkrótce widz odkrywa, że ta historia podzielona będzie na cztery rozdziały, opowiadające o problemie na pograniczu Polski i Białorusi z różnych punktów widzenia. 

            Początkowo towarzyszymy w samolocie kilkuosobowej, syryjskiej rodzinie: Bashirowi, Aminie, Nur i jego siostrze Ghalii oraz ich dziadkowi. Trwająca już 10 lat wojna domowa zabrała im wszystko i zmusiła do ucieczki z kraju. Bashir wydaje się bardzo zamknięty w sobie i obrażony na cały świat. Później dowiemy się, że został wychłostany za palenie papierosów za dnia w czasie Ramadanu. Mężczyzna uważa też, że wojna w jego kraju nie interesuje nikogo z Zachodu. Amina za to pełna jest nadziei na lepsze jutro – w końcu Polska będzie dla nich tylko przystankiem w drodze do Szwecji. Do rodziny. 

Dziadek Nur i Ghalii stara się przekazać im jak najwięcej wiedzy o świecie i uczy angielskiego. To najlepsze, co może im w obecnej sytuacji dać. Obok nich siedzi Afganka, która uciekła z przejętego przez Talibów kraju. W swojej ojczyźnie nie miałaby szans na wolność, rozwój, edukację czy prowadzenie biznesu.

Wszyscy lądują w Mińsku, skąd kierowca ma zabrać ich do Polski. Nie wiedzą jeszcze, że niedługo ich życie zamieni się w piekło. Porzuceni w przez Białorusinów i wypchnięci za kolczasty drut błąkają się po lesie – zziębnięci, głodni, przemoczeni. A spotkanie z polskimi pogranicznikami, które wydaje im się początkowo wybawieniem z beznadziejnej sytuacji okazuje się dopiero początkiem tułaczki. 

Los rodziny splata się co jakiś czas z historią młodego strażnika granicznego, Jana, którego postać świetnie sportretował Tomasz Włosok (Smok, Piosenki o miłości, Bodo). Młodzieniec zmaga się z olbrzymią presją – wie, że to, co dzieje się na granicy jest niejednoznaczne i moralnie wątpliwie, a służba Ojczyźnie wiąże się z ofiarą, którą chłopak codziennie składa na granicy między krajami. Fakt, że jego żona jest w ciąży, a do budowanego właśnie domu co jakiś czas zaglądają zbłąkani wędrowcy nie ułatwia mu ani pracy, ani życia. A mimo to Jan próbuje znaleźć równowagę i cieszyć się tym, co ma. Mimo oglądanego codziennie koszmaru i mimo targających nim wątpliwości.

Postać Jana, w zestawieniu z niektórymi bohaterami filmu, jest też doskonałym dowodem na to, że wśród służących naszej Ojczyźnie są również ludzie nieobojętni na krzywdę i los drugiego człowieka, a komentarze polityków, jakoby film Holland był produkcją szkalującą polski munduru są opiniami kompletnie wyssanymi z palca. 

– Strażnicy i strażniczki pokazani są jak ludzie, którzy w obliczu tragicznej sytuacji obierają różne strategie raczenia sobie z nią – napisały członkinie Fundacji Ocalenie na oficjalnym profilu fundacji na Instagramie. 

O Fundacji Ocalenie nie wspomniałam tutaj przypadkiem. Ich rola w próbach rozwiązania kryzysu na granicy polsko-białoruskiej jest nie do przecenienia. To członkowie tej fundacji od początku starali się udzielić odpowiedniej pomocy osobom, które znalazły się w kryzysie uchodźczym, nie tylko na granicy białorusko-polskiej, ale też po wybuchu wojny w Ukrainie. Wolontariusze jako jedni z nielicznych mają odpowiednią wiedzę i narzędzia do tego, by pomóc uchodźcom, w których widzą po prostu i tylko (a może AŻ) ludzi. Nie “żywe pociski”, nie „narzędzia” w rękach Łukaszenki. Widzą ludzi. Ofiary kolejnego, przez nikogo niechcianego konfliktu, ludzi, którzy zdążali ku lepszemu życiu. Ludzi, których nadzieje zostały rozbite w drobny mak. To również działacze takich fundacji, jak Fundacja Ocalenie nagłaśniały problem pushbacków dokonywanych zarówno przez polskich, jak i białoruskich pograniczników i brak poszanowania podstawowych praw człowieka

Pomaganie nie jest nielegalne

W filmie ogromną rolę odgrywają również aktywiści z Grupy Granica, którzy, podobnie jak wolontariusze i działacze Fundacji, pomagają uchodźcom. Starają się nieść pomoc medyczną i pomoc prawną, a tych, którzy chcą ubiegać się o azyl w Polsce przeprowadzają przez odpowiednie procedury. 

Na koniec ona: Julia, fenomenalnie sportretowana przez Maję Ostaszewską. Kobieta mieszkająca na Podlasiu od niedawna, zmagająca się z własnymi problemami, próbująca ułożyć sobie życie na nowo. Psycholożka, nieobojętna na ludzkie cierpienie. Jednostka.

Losy ich wszystkich splatają się w jednym miejscu: na granicy.

Film Agnieszki Holland to jednak coś więcej niż mozaikowa opowieść o tym, co nadal dzieje się na granicy między Polską, a Białorusią. Polska sama w sobie jest tam na drugim planie. W dużej mierze jest to obraz opowiadający o kryzysie migracyjnym w ogóle. 

Ale nade wszystko jest to opowieść o człowieczeństwie. 

W trakcie filmu jesteśmy świadkami przejmujących i przerażających wydarzeń. Aktów heroicznej odwagi i chwytających za serce krzyków rozpaczy. Walki o godność i przepięknych chwil porozumienia. Momentów, w których tracimy wiarę w człowieka, by chwilę później ją odzyskać.      

Nie sposób przejść obok rozgrywających się na ekranie scen obojętnie, a łzy same cisną się do oczu. Holland obnaża wszystkie ludzkie przywary, ale też i ludzkie piękno. Oraz to, do czego sami przed sobą nie chcemy się przyznać: strach przed nieznanym, przed obcym, innym.

Dychotomia

Końcowe sceny filmu, gdy widzimy płynący przez otwartą granicę z Ukrainą tłum uchodźców, uświadamiają nam dodatkowo przerażającą dychotomię: jedne ofiary wojny przyjmujemy z otwartymi ramionami i sercami, chętni do niesienia pomocy, a drugim odmawiamy azylu, ponieważ są pionkami w rękach dyktatora. Niechciani uchodźcy na granicy z Białorusią to podwójnie ofiary wojny, najpierw w swojej ojczyźnie, a później działań Łukaszenki w stosunku do Polski. Strach przed tym, co obce podsycany jest dodatkowo przez docierające do nas informacje z Zachodu i wizję „przemyconych” do naszego kraju terrorystów, planujących ataki w pociągach i metrach. Trudno w tych niechcianych przez nikogo, przysłanych przez wroga „pociskach” dostrzec kogoś przestraszonego, cierpiącego, skrzywdzonego. Kogoś, kto nie ma złych zamiarów. Człowieka. Ofiarę.

Uchodźcy z Ukrainy zaś to ofiary okrutnej, zbrodniczej wojny Putina. Ludzie ratujący swoje życie, rodziny, uciekający z napadniętego kraju. Ukraińcy to sąsiedzi. Swoi, znani, mówiący podobnym językiem, ze względnie tej samej części kontynentu. Mamy wspólną historię (jaka by ona nie była), wspólne doświadczenia, a nade wszystko… kto słyszał o tym, by jakiś Ukrainiec wysadził się w powietrze w jakimś centrum handlowym w imię Allaha? Nikt. Natomiast tamci… Tamci to co innego! 

Międzynarodowe prawo i procedury, prawa człowieka do życia, wolności i godności – to wszystko niknie gdzieś w mrokach naszych obaw i wyobrażeń o „obcych”, w strachu przed nieznanym, w obliczu zagrożeń, jakie sobie wykreowaliśmy na podstawie informacji napływających od czasu do czasu z innych krajów zachodnich. Na bok odkładamy twarde dane, w naszych oczach każdy czarnoskóry człowiek lub wyznawca islamu będzie terrorystą.

W naszej wyobraźni uchodźca przypomina poszarpanego, brudnego i biednego jak mysz kościelna człowieka w czymś, co tylko udaje buty, w łachmanach zamiast ubrań. Taki obraz stworzyły w naszej wyobraźni filmy podejmujące temat II wojny światowej. W naszej – zachodnioeuropejskiej – głowie ktoś, kto ma dobrej jakości ubrania, telefon niewiele gorszy (lub taki sam!) od naszego, ktoś kogo stać na podróż samolotem lub drogi samochód nie może przecież być uchodźcą, prawda? 

No a skoro uciekają przed wojną to czemu są wśród nich mężczyźni w sile wieku? Czemu nie bronią kraju?! A jeśli nie uciekają przed wojną to po co w ogóle przyjeżdżają? Mało wiemy i raczej nie interesujemy się, jako mieszkańcy środkowoeuropejskiego kraju, tym, co dzieje się w Iraku, Syrii, Erytrei, Libanie czy Libii i nie zwracamy uwagi na to, że konflikt w jednej części świata skutkuje różnymi problemami w innej. Rzadko kiedy wyściubiamy czubek własnego nosa poza granice naszego kraju w innych celach niż turystyczne lub zarobkowe. Gdy dzieje się coś poważniejszego polegamy na informacjach z telewizji lub pełnego fake newsów Internetu, nie zadając sobie trudu zweryfikowania tego, co przeczytamy lub zobaczymy. Nie mamy zwyczaju sprawdzać zdobytych informacji, dociekać, zadawać pytań. Wierzymy na słowo, zajęci własnymi sprawami.

A mury rosną…

Polska nie jest jedynym krajem, gdzie azylu szukają uchodźcy z najróżniejszych krajów. Mury, podobne do tego, jaki wzniesiono na granicy z Białorusią, powstały również na Węgrzech, Litwie i Łotwie, w Grecji, Hiszpanii, Słowenii, a kryzys migracyjny niewątpliwie będzie się pogłębiał, w miarę jak postępować będzie katastrofa klimatyczna, a toczące się w Azji Zachodniej czy Afryce Północnej konflikty pozostaną nierozwiązane. 

W Morzu Śródziemnym od 2014 utonęły już tysiące ludzi – o czym nie omieszkała uświadomić Julii inna bohaterka filmu Holland, Żuku. Z wybrzeży Europy zawrócono setki łodzi, za granice wypchnięto i wciąż wypycha się kolejnych uchodźców. Problem dodatkowo nasila się, gdy politycy używają kryzysu migracyjnego do pogłębienia naszych obaw lub wykorzystują go do zwiększenia poparcia wyborców dla swojego ugrupowania. Europa próbuje sobie kupić czas, tworząc obozy, które przypominają bardziej więzienia lub obozy koncentracyjne (tylko bez piecy). W końcu Moria na wyspie Lesbos, miała istnieć zaledwie kilka miesięcy, a funkcjonowała całe lata, zanim nie spłonęła w wywołanym przez kilku mieszkańców pożarze.

Z tego błędnego, migracyjnego, koła zapewne nie ma ucieczki, istotne jest jednak jego zrozumienie.

Wielu poddaje w wątpliwość prawdziwość wydarzeń przedstawionych w filmie Holland podkreślając, że „przecież grają w nim aktorzy”. Nie należy tej produkcji traktować jak reportaż czy dokument. Nie znaczy to jednak, że wydarzenia z „Zielonej granicy” nie miały miejsca i nie umniejsza dramatu, który rozgrywa się u bram naszego kraju, o czym może chociażby świadczyć fakt, że większość osób, które widzimy na ekranie to osoby z doświadczeniem migracji lub uchodźctwa, a nie aktorzy.

 Zarówno historia rodziny, z którą w filmie spędzamy najwięcej czasu, jak i wydarzenia, w których biorą udział inne osoby uchodźcze, są lustrzanie podobne do historii, których od dwóch lat słuchamy w lesie od osób, którym pomagamy – możemy przeczytać na oficjalnym profilu Fundacji.

„Zielona granica” jest więc w dużej mierze poświęcona po prostu temu, że zawiedliśmy sami siebie jako ludzie. Ale też temu, że nawet jedna osoba może zmienić bieg historii. Oraz temu, że ofiarami tego, co dzieje się na granicach są również osoby, które tych granic strzegą i ci, który próbują pomóc ludziom, którzy u tych granic stoją.

Zachęcamy wszystkich do wybrania się na seans i do wyrobienia sobie własnej opinii na podstawie obejrzanego filmu. Warto. Tylko weźcie ze sobą chusteczki.

Anna Owczarek

Reklama
Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Ogłoszenia

ogłoszenia o pracę

Teksty płatne