Nie ma chyba osoby, która idąc ulicą Francuską w Ostrzeszowie, nie podziwiałaby przepięknych pelargonii, zdobiących dom i obejście posesji pana Wacława Wojtasika. I pewnie mało kto przypuszcza, że te nadzwyczajnej urody kwiaty wyhodował właśnie pan Wacław – woźny szkolny, z zawodu ślusarz, a mówiąc najogólniej po prostu „złota rączka”.
Ta rączka, jak widać, ma smykałkę nie tylko do wszelkiego rodzaju napraw, instalacji, do tzw. męskiej roboty, ale i do kwiatów. Chociaż tu potrzebne jest też serce, a serce pan Wacław ma ogromne – kocha ludzi, zwierzęta, kwiaty…
Właściwie pelargonie są tu wszędzie. Na parapetach, na schodach, na murkach, przy garażu, na tarasie. Wszystkie okazałe i piękne, obsypane jasnoczerwonymi kwiatami. Oko przykuwa kwiatowa instalacja – kompozycja z wielu doniczek tworzy jedną ogromną pelargonię.
Pytam ogrodnika-amatora, skąd wzięła się ta pasja.
– Właściwie zaczęło się kilka lat temu od jednej pelargonii, którą przechowałem przez zimę w piwnicy. Wiosną wystawiłem ją do ogrodu, a ona szybko odwdzięczyła mi się za to, że jej na jesieni nie wyrzuciłem. W kolejnych latach przybywało kwiatów. Przed przymrozkami zanoszę je wszystkie do piwnicy, od czasu do czasu podlewam, obłamuję suche pędy, a na wiosnę wynoszę do ogrodu. Moje kwiaty są długowieczne i po lecie nie kończą w śmietniku. Znam je dobrze, wiem, czego potrzebują. Podlewam je codziennie, a w upały nawet dwa razy dziennie. Oczywiście także nawożę. Zaobserwowałem, że potrzebują dużo wody, choć niektórzy mówią, że przetrwają bez wody nawet kilka dni. Może i tak, ale wtedy tracą swój blask i siłę. Stają się przygaszone, smutne. W tej chwili mam około 60 doniczek. Niektóre pelargonie sadzę nawet w wiaderkach. Kilka dorodnych sztuk podarowałem rodzinie lub znajomym.
Rośliny potrafią wzruszać, szanuję je, gdy odłamie się jakiś pęd, wsadzam go do ziemi i daję szansę na nowe życie. W ten sposób powstało wiele pelargonii-dzieci.
– Czy domownicy pomagają w tej uprawie?
– Cieszą się, że jest tak ładnie, ale czasami, gdy sporo czasu poświęcam na przykład na podlewanie, trochę się denerwują.
Podczas rozmowy towarzyszy nam wesoły piesek – pupil p. Wojtasika. Prowokuje mnie do zabawy, wesoło merda ogonem. Ale i on wymagał kiedyś operacji i jego pan zrobił wszystko, by wrócił do pełnej sprawności. Do maja były też w domu małe kotki, ich matka zimą znalazła schronienie u pp. Wojtasików. Trudno było się rozstać z kocią rodziną, choć poszła w dobre ręce.
– Człowiek za bardzo się przywiązuje do tych stworzeń, i choć to „tylko” zwierzęta ciężko się z nimi żegnać, odwiedzam je co tydzień i pilnuję, by nie stała im się krzywda – mówi p. Wacław.
Dobre serce, zwinne ręce, pracowitość i dom pod pelargoniami – tak można podsumować moje spotkanie z Wacławem Wojtasikiem.
S. Szmatuła