Najgorętszym w ostatnich tygodniach tematem jest to, co dzieje się na naszej granicy z Białorusią. Sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna – uchodźcy z Dalekiego Wschodu, nakłaniani przez białoruski reżim, coraz śmielej i bezczelniej starają się wedrzeć do naszego kraju.
Niedawno przebywał tam dh Mariusz Ciechanowski, prowadząc rozpoznanie w ramach jednostki WOT, poprosiłem go więc o podzielenie się spostrzeżeniami nt. sytuacji na granicy.
– Prowadziłem tam krótkie rozpoznanie tego, co można by ulepszyć, jakie środki są potrzebne żołnierzom, a w drodze powrotnej odwiedziłem swoich krewnych, którzy mieszkają pod wschodnią granicą.
Wobec tego zacznijmy od cywilów – jak żyje się ludziom mieszkającym przy granicy?
– Ludzie żyją normalnie – chodzą do pracy, do sklepów, wszystko tam funkcjonuje. To, co pokazują w niektórych telewizjach, to inscenizacja, bo zawsze kogoś uda się namówić, by ponarzekał. Mieszkańcy są zadowoleni z obecności wojska, bo, jak mówią – dzięki temu czują się bezpieczni. Zdarza się bowiem, że jacyś przybysze, najczęściej z Iraku, przedrą się i zachowują dość agresywnie. Domagają się, aby przewożono ich pod samą granicę z Niemcami.
Trzeba sobie wyjaśnić, że to nie są jacyś biedni, zagubieni ludzie albo matki z dziećmi, które najchętniej pokazuje pewna stacja. A to tylko forpoczta, służąca urabianiu opinii, wzbudzaniu litości poprzez obrazki w mediach. Tam są ludzie dobrze sytuowani, najczęściej młodzi mężczyźni, którzy wiedzą, czego chcą. Oni nie przybywają jako uchodźcy wojenni, bo w Iraku już wojny nie ma. Po drugie Irak graniczy z Kuwejtem, jednym z najbogatszych państw na świecie, gdzie chętnie przyjmą Irakijczyków, tylko tam musieliby pracować. A wielu z nich zapewne marzy się nieróbstwo i siedzenie „na socjalu” w Niemczech do końca życia.
Ale przecież ten exodus rozpoczął się po wycofaniu wojsk amerykańskich z Afganistanu. Więc wszyscy sądzą, że na granicy koczują biedni Afgańczycy, uciekający przed zemstą Talibów.
– Jeżeli 300-tysięczna armia afgańska, dobrze wyposażona, poddaje się 60 tysiącom pastuchów, to podważa sens wprowadzania tam zachodniego stylu życia i naszej demokracji. To się tam nie przyjmie i się nie przyjęło, bowiem prawo szariatu tamtejszemu społeczeństwu odpowiada, przynajmniej większości. Można sądzić, że ci, co stamtąd uciekają, wcale nie są zagrożeni, lecz są to osoby, które mają za zadanie rozprowadzić islam w Europie. To są ich tzw. pielgrzymi. W niektórych krajach to już się stało – we Francji religia katolicka wymiera, za to islam się umacnia i za kilka, może kilkanaście lat w sposób demokratyczny muzułmanie przejmą tam władzę.
To, co dzieje się na naszej granicy, jest stosowaną przez Talibów metodą. Kiedy jako żołnierz byłem w Afganistanie, weszliśmy do jednej wioski, wówczas Talibowie wypędzili przed dom kobiety i dzieci, i nas ostrzeliwali. Oczywiście zaprzestaliśmy ataku. To są ich metody i teraz też kobiety i dzieci, których jest tam niewiele, są wypychane do przodu, by torowały drogę.
Od naszych żołnierzy, pilnujących wschodniej granicy, trudno też oczekiwać, by użyli broni, nawet w chwili wielkiego zagrożenia, bo łatwo się domyślić, jakie byłyby echa takiej potyczki w całej liberalnej Europie.
Największym zagrożeniem są partie i organizacje, dla których nie Polska jest najważniejsza, lecz np. UE. Jestem patriotą, bo już moi pradziadkowie walczyli w powstaniach o Polskę, o granice, o polski rząd, polski język i smuci mnie, że mamy część rodaków, którzy najchętniej wyzbyliby się tego „balastu polskości”. Nie chcę nikogo oceniać, ale skoro nasi posłowie, senatorowie głosowali przeciw szczególnemu zabezpieczeniu tej granicy, to jak oni mogli z podniesioną głową 11 listopada oddawać hołd tym, co walczyli o niepodległość? Z historii trzeba wyciągać wnioski, jeśli nadal chcemy tworzyć naród, a nie zlepek ludzi.
K.J.
Cała rozmowa z Mariuszem Ciechanowskim w aktualnym numerze „Czasu Ostrzeszowskiego”.